Urwisy z Wrzeszcza
Zapiski z tramwaju #09 –
Jadąc tramwajem z Wrzeszcza do Migowa jest sporo czasu na robienie notatek. Choć ludzie jakoś dziwnie patrzą na człowieka z siwą głową, z twarzą schowaną za maseczką, piszącego coś w kajecie. Co mi tam. Jak coś wpadnie do głowy należy zapisać. Stara zasada dziennikarska. Zapisywać. Potem ogłosić.
Wracałem ze spotkania klasowego, jakie odbywamy od dłuższego już czasu. Raz w miesiącu na piwo albo wodę mineralną. Co komu zalecił doktor.
Na kanwie rozmów z moimi rówieśnikami przyszła mi do głowy następująca refleksja.
Jeśli porzucone dziecko przeżyje pięć lat, w zasadzie potrafi już zadbać o siebie i przeżyć następne dwadzieścia w miarę bezpiecznie. Gdyby nie opieka lekarska i rodzicielska, dziecko do piątego roku powinny zabić choroby, pasożyty, brak doświadczenia, głód. Mając piątkę na karku dzieciak potrafi już w ten, czy inny sposób zdobyć jedzenie – pod warunkiem, że urodził się w kraju, w którym jest choćby symboliczna ilość żywności. Starsze dzieci potrafią organizować się w bandy i działać grupowo. Wystarczy poczytać historie z Ameryki Południowej i Środkowej, albo z biednych krajów Afryki, nie zapominając przy tym o Rosji i jej porzuconych dzieciach.
Dzieci współczesnej Europy, wychuchane, wypieszczone, wykarmione, chronione hełmami, nakolannikami, nałokietnikami, dezynfekcją, kosmetykami, zwolnieniami z WF-u nie dają sobie rady bez pomocy rodziców aż do trzydziestki. Oczywiście możesz wskazać wyjątki. Rozumiem cię doskonale, potwierdzam.
Moim kolegom i koleżankom klasowym z LO nr III, zamaskowanym jak należy, zebrało się na wspominanie najwcześniejszego dzieciństwa. Chodziło o to, by dać odpowiedź na pytanie: Jak daleko sięga twoja pamięć w dzieciństwo.
Opowieści długich i zawiłych nie usłyszałem, raczej krótkie anegdoty wymieszane z opowiadaniami mamy i taty. Zanotowałem najzabawniejsze, które warto tu przytoczyć, a przy okazji przypomniałem sobie kilka własnych wyczynów.
Wszyscy jesteśmy lub byliśmy mieszkańcami Wrzeszcza. Wiele przywoływanych zdarzeń miało więc miejsce w tej właśnie części Gdańska. Dzieciarnia włóczyła się po dzielnicy, robiła psikusy albo i szkody, a rodzice wołali je do domu jedynie na posiłek albo spać. Czasem kazali odrobić lekcje. Ileż to razy słyszałem jak z okna jakiejś kamienicy matka nawoływała szczeniaka grożąc zerżnięciem tyłka paskiem jeśli natychmiast nie stawi się w domu. Zresztą, lanie dziecięcych tyłków w tych czasach było na porządku dziennym.
Była pierwsza połowa lat pięćdziesiątych XX wieku. Przy jednej z bocznych ulic odchodzących od Matejki rozpoczęto wykopy pod fundamenty planowanych, nowych domów. W tamtych czasach każda taka robota była frajdą dla dzieciarni. Nie wleźć do wielkiego dołu, nie grzebać w nim, nie skakać z kilku metrów w piasek byłoby grzechem zaniechania. I tak, pewnego dnia, banda szczeniaków wlazła do wykopu. Nie był on jeszcze głęboki więc grzebali w ziemi tuż przy powierzchni szukając ciekawostek. W ziemi w tamtych czasach zawsze było coś interesującego. Wojna rozrzucała dobra na wszystkie strony.
Grzebali i wygrzebali. Na niewielkiej powierzchni leżały sobie lśniące, nie zardzewiałe, prawie nówki nie śmigane pociski do niewielkiego kalibru armatek. Amunicja! Obiekt kategorycznie zakazany i niebezpieczny. Pozostałość po niedawnej wojnie. O znalezisku natychmiast należało powiadomić władze. Najlepiej najbliższy posterunek milicji obywatelskiej. „Obywatelu, niewypał i niewybuch to śmiertelne zagrożenie.” Te ostrzeżenia wpajano w małe głowy codziennie. Bo rzeczywiście pozostałości wojny zbierały spore żniwo.
Cóż więc szczeniaki wykombinowały? Niebezpieczne nie powinno leżeć odłogiem. Niebezpieczne musi być zabezpieczone. Kto to najlepiej zrobi? Pan milicjant. Małoletni przywódca grupy dzielnicowych włóczęgów zarządził odniesienie znaleziska na posterunek. Trzeba przypomnieć, że wtedy posterunek policji znajdował się w przy ulicy Partyzantów w budynku, w którym dziś rządzi restauracja Aioli.
Wyobraźcie sobie sznureczek ośmiu małych chłopców niosących chodnikiem ulicy Jaśkowa Dolina cztery pociski. Niezły widok, czyż nie? Ludziska pryskali na boki z przerażeniem w oczach.
Każdy bał się podejść do szczeniaków i zabrać im znalezisko, bo a nuż który upuści ciężar zapalnikiem w bruk? I tak, wybuchowy wężyk bez przeszkód dotarł do Grunwaldzkiej, skręcił w lewo, przeszedł obok sklepu chemicznego, obok restauracji „Pod Kominkiem” i zapukał do drzwi posterunku. Otworzył im dyżurny.
– Prose pana, psynieśliśmy, bo to jest niebezpiecne. Zostawimy to u pana.
Panika i ruch na posterunku był nie do opisania – milicjanci uciekali jak najdalej od wybuchowej grupki. A chłopcy spokojnie pozostawili pociski w korytarzu i wyszli. Legenda mówi, że amunicję położono na biurku dyżurnego, ale coś mi się nie chce wierzyć. Przyjmijmy moją wersję.
Czy było lanie tyłków? O tym historia milczy.
Jak zapewne wiecie, czynszówki duże i małe budowano w czworoboku. Dzięki temu na jednej działce zmieściło się więcej mieszkań. W środku tej konstrukcji było podwórko-studnia. Niewielkie, tyle, by można było obrócić wóz z węglem albo i wózek z dzieckiem. O słońcu i rabatkach mowy nie było. Z takiego podwórka wchodziło się do klatek schodowych. Także od strony podwórka-studni lokalizowano kuchnie. Pewnie chodziło o to, by sąsiedzi nie zaglądali do alkowy.
I w takiej kuchni, jeszcze wtedy opalanej węglem, a może był już gaz, tego nikt z nas nie pamiętał, dwóch chłopaków postanowiło zrobić karmelki.
Karmelki to są cukierki zrobione ze skarmelizowanego cukru. W tamtych czasach wielkiej biedy każda gospodyni wolała sama zrobić dzieciom karmelki niż kupować w sklepie raczki, grylażowe, ślazowe, czy landrynki.
Przygotowanie karmelków jest dość proste. Na patelnie sypie się dozę cukru, dodaje smak albo i nie, i stawia na ogień. Sztuka polega na takim ogrzewaniu, by masę roztopionego cukru można było wylać na ciepłą blachę uformować i pociąć na małe kawałeczki. Z kwaskiem cytrynowym są pyszne.
Ci dwaj młodzieńcy w wieku wyżej od pięciu, a mniej niż dziesięć zabrali się do roboty. Patelnia na piec, cukier na patelnię i grzejemy.
Na ich nieszczęście, któryś wpadł na pomysł, by karmelki zrobić brązowe, o smaku ciemnego karmelu. Grzali więc i grzali i grzali. Aż doprowadzili do zapłonu całej masy. Cukier pali się znakomicie, więc patelnia ziała ogniem jak otwarty piec. Chłopcy wpadli w panikę. Nie wiedzieli jak tego diabła ugasić. Niewiele więc myśląc, płonącą patelnię wyrzucili przez otwarte okno kuchni do studni podwórka.
Poniżej przechodziła akurat wracająca do domu z zakupów sąsiadka. Płonąca patelnia śmignęła obok niej i walnęła o bruk rozsiewając wokół tysiące płonących, gorących, słodkich kropel cukru. Rozległ się wrzask słyszany chyba na wrzeszczańskim rynku. Zbiegli się ludzie, a lamentowi i histerii nie było końca. Na szczęście w nieszczęściu kobiecie, prócz uszczerbku na równowadze psychicznej, kilku wypalonych dziurach w odzieniu nic się nie stało. Sprawcy zdarzenia po ojcowskim laniu musieli przepraszać sąsiadkę za uczynione szkody, a matka pocerowała nadpalone odzienie. Czy była kara prac społecznych na rzecz poszkodowanej historia, a może poprawniej pamięć milczy. Chłopcy na długo musieli zapomnieć o karmelkach.
Mając cztery lata porzuciłem przedszkole. Nic nie mogło mnie zmusić – ani gadanie, ani wciry – do chodzenia do przedszkola. Byłem jednym z małych urwisów włóczących się po terenach Akademii Medycznej, po Stadionie Lechii i po cmentarzach na wzgórzach, po osiedlach przy Kreciej i Krętej. Również wszystkie zakamarki Akademii, łącznie z podziemnymi bunkrami i korytarzami, miałem w małym palcu. To był kompleks szpitalny dobrze przygotowany na warunki wojenne.
Historia, którą opowiem wydarzyła się chyba w 1954 lub 1955 roku.
Któregoś dnia, mój koleś zdobył gdzieś zapałki. Całe pudełko zapałek. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, by je wykorzystać i zobaczyć efekt ich użycia. Któryś wpadł na pomysł, by wzniecić malutkie ognisko. Takie tycie, malusieńkie. Ale jak i gdzie? Przecież za zapałki w rękach dziecka dostawało się ochrzan, a nawet lanie. Trzeba było ukryć się, by nikt nie zobaczył co robimy i nie doniósł rodzicom. Znano nas w Akademii doskonale.
Poszliśmy więc ukryć się za wielką ścianę dzikich pnączy na wysokim płocie, stojącą przy szklarni obok ówczesnej kliniki psychiatrycznej. Zagrzebaliśmy się u jej podnóża w suchych jak pieprz chabaziach i dalej trenować zapalanie zapałek. Wreszcie jedna ułamała się i płonąc wesoło spadła na suche podłoże. Odnieśliśmy sukces. Ogień na początku był mały. Jednak zadowolenie z naszych brudnych, dziecięcych gąb spełzło, gdy ugaszenie ognia przerosło nasze umiejętności i siły. Pożar rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Wyprysnęliśmy z krzaczorów nie oglądając się, tylko wiatr w uszach gwizdał.
Pamiętam, że uciekając obejrzałem się i zobaczyłem za sobą ścianę ognia i biegających ludzi. Nadal mam ten obrazek w oczach. Nikt nie skojarzył, że ci dwaj pędzący w dół ulicy gówniarze mogą być sprawcami kataklizmu. Zwiałem do domu i przez kilka dni nie wychodziłem z niego na krok. Do dziś mnie dziwi, że moja mam nic o tym pożarze nie wspominała. Pewnie podpalenie przypisano jakiejś grupie terroryzującej miasto.
Na Szubienicznej Górze, za dawnym gdańskim stadionem miejskim, a po wojnie Lechii, za cmentarzami, od strony Królewskiej Doliny, niektórzy mieszkańcy ulicy Smoluchowskiego wygospodarowali sobie pola pod ziemniaki i warzywa.
Co roku jesienią, podczas wykopków, paliliśmy ogniska piekąc w nich ziemniaki. To była naprawdę przednia zabawa. Zapach płonących łętów i smak ziemniaków z ogniska pamiętam do dziś.
Któregoś dnia, już dawno po wykopkach, wpadliśmy w kilkoro na pomysł, by zapalić ognisko na polance, gdzieś na skraju cmentarza. Nazbieraliśmy suchego drewna, a na podpałkę zgarnęliśmy nogami sporą kopę suchych liści. Ktoś miał zapałki. Ognisko buchnęło wesołym płomieniem, zrobiło się ciepło, zasiedliśmy wokół zadowoleni ze zrealizowanego planu. Niestety. Niedane nam było długo delektować się ogniem. Z ogniska dobiegły nas początkowo ciche, pojedyncze eksplozje. Czasami tak strzela wilgotne drewno. Po chwili była już kanonada, a wokół słychać było wizg przelatujących pocisków. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, aż któryś zawołał: chodu!
Uciekaliśmy szybciej od światła. Mieliśmy wrażenie, że ktoś do nas strzela. Jednak po chwili zagadka sama się wyjaśniła. Patrząc zza drzew na ognisko widzieliśmy jak każda eksplozja podrzuca płonące liście i gałęzie.
Dziś podejrzewam, a raczej jestem pewien, że wraz z suchymi liśćmi zagarnęliśmy do ogniska drobną amunicję. Pewnie pistoletową. Podgrzana zaczęła eksplodować. Dziwnym zbiegiem okoliczności nikt nie został trafiony. Pewnie żadnemu z nas nie było pisane zginąć od pozostałości wojennych.
Pozostałości wojenne znajdowało się jeszcze w początkach lat sześćdziesiątych. Nawet niemal w środku miasta.
Materiał wybuchowy do robienia petard przygotowywałem sam. Składniki były w każdym sklepie. Jednak najlepszy był czarny proch. Po ładunki miotające, czyli proch – i trotyl również – chadzało się na cmentarze w okolicy Opery i Politechniki. Jeśli wiedziało się czego szukać, nie trzeba było wiele czasu by nazbierać pełną kieszeń czarnego prochu. Był w laseczkach lub w kształcie płaskich kółek z dziurką. Ten ostatni był najlepszy.
Skąd na cmentarzu wziął się proch w ilościach prawie hurtowych do dziś nie wiem. Mogę tylko podejrzewać, że w 1945 roku, między grobami działali saperzy rozbrajający amunicję, bomby, niewypały… i diabli wiedzą co jeszcze. Należałem do szczęśliwców, któremu udało się znaleźć kawałki trotylu. Trafił mi się spory, żółtawy, lekki kawałek kruchego plastiku. Domyślając się, że to trotyl wsadziłem go w kieszeń i przyniosłem do domu.
Z prochem miałem już do czynienia i doświadczenie w jego spożytkowaniu. Trotyl zaś był nowością w moich rękach i materiałem tajemniczym. Wiedziałem jedynie, że jego siła rośnie, gdy jest zamknięty w jakiejś skorupie. Na przykład stalowej. Czyli w pocisku albo bombie.
Postanowiłem sprawdzić jego właściwości w moim piwnicznym „laboratorium”, w którym przeprowadzałem wszelkie eksperymenty.
Najpierw mały kawałeczek podgrzałem i roztopiłem. Masę dawało się kształtować i przelewać. Potem niewielki kawałek wsadziłem w palnik. Zapalił się i płonął spokojnym, żółtym, tłustym płomykiem.
– No dobrze, myślę sobie. Co będzie, jak wsadzę go do pudełka po paście od butów, dobrze zamknę i postawię na palniku?
Jak pomyślałem tak zrobiłem.
Po krótkim czasie okazało się, że trochę tego trotylu było w pudełeczku za dużo. Dobrze walnęło. Laboratorium zostało lekko zdemolowane. Musiałem poświęcić sporo czasu na uporządkowanie piwnicy. A że rodziców w domu nie było w dodatku wybuchu nikt w okolicy nie usłyszał, lanie mnie ominęło.
To wszystko. Jeśli usłyszę następne historie, niewątpliwie podzielę się nimi.
Jazda tramwajem sprzyja rozmyślaniom. Szczególnie w maseczce.
___________________________________________