Czasy obalania mitów i przewracania pomników
Jako wprowadzenie do artykułu posłuży tym razem pewna krótka historia, która zainspirowała mnie do napisania kilku (no, może kilkudziesięciu…) zdań o mitologii. Ale nie o tej mitologii, o której zapewne teraz pomyśleliście, lecz o zupełnie innej. O takiej, którą nierzadko tworzymy właśnie my – wrażliwi na sztukę słuchacze muzyki. Otóż jako zagorzały wielbiciel zespołu Queen należę do pewnej fejsbukowej grupy, zrzeszającej ludzi o preferencjach muzycznych podobnych do moich i poświęconej twórczości oraz działalności tegoż zespołu. Jakiś czas temu członkowie grupy urządzili zabawę polegającą na wyłonieniu z dyskografii albumu nr 1 przy pomocy ukazujących się cotygodniowo ankiet, w których zawsze walczą ze sobą tylko dwie płyty. Coś jak Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej z podziałem na eliminacje, ćwierćfinały, półfinały, etc., tyle że zamiast meczy między drużynami narodowymi, odbywają się mecze między kolejnymi płytami zespołu. Nawet nie wiecie jak emocjonujące potrafią być to rozgrywki! Tegoroczna zabawa wyjątkowo podgrzewa drzemiące w nas instynkty, ponieważ przyniosła kilka niespodzianek. Największą z nich jest (jak dotąd) dosyć wczesne odejście do lamusa albumu, który od wielu lat wygrywał każdą tego typu zabawę i jak już się zapewne domyślacie, chodzi rzecz jasna o [uznawaną za] najlepszą płytę zespołu – Noc w Operze.
Jednak tym razem coś poszło inaczej niż zwykle, bo nie dość, że przegrała z płytą, z którą nie miała prawa przegrać, to na dodatek dużą różnicą głosów! Hejtom i oburzeniu ze strony zwolenników odwiecznej zwyciężczyni niemal nie było końca. W dyskusji pod jednym z komentarzy napisałem nawet nieco patetycznie, że najwyraźniej “dzisiaj jest czas obalania mitów i przewracania pomników”. I zgodzicie się chyba ze mną, że żyjemy w takich właśnie czasach – dobie wyższej świadomości, która popycha nas w kierunku obalania mitów, przewracania pomników, malowania chodników i dewastowania wiat przystanków autobusowych. Pomyślałem więc, że w artykule nazwę kilka mitów po imieniu i spróbuję przekonać tych z was, którzy w nie wierzą – że są tylko mitami i nie mają oparcia w faktach.
Oczywiście piszę o mitach ze świata muzyki, bo uważam je za najbardziej zastanawiające i warte waszej uwagi – Hermesa i Światowida zostawmy w spokoju.
AC/DC pionierami hard rocka?!
Mitem numer jeden, którym chcę się zająć jest powszechne uznawanie rockowej kapeli AC/DC za pionierów muzyki hard rockowej. Sam jako nastolatek traktowałem wszyyyystkich muzyków zespołu za bożyszczy hard rocka jako tych, bez których nie wiedzielibyśmy, że może być jeszcze bardziej głośno, bardziej ostro i bardziej rockowo. Wówczas na osi chronologicznej, którą tworzyłem w swojej głowie Led Zeppelin, Queen, Uriah Heep i Black Sabbath byli usytuowani dalej na prawo niż AC/DC – po prostu myślałem, że to ten zespół nauczył wszystkich jak grać naprawdę ostro i ciężko. Potem, gdy już poznałem nieco bliżej historię muzyki rozrywkowej, oczywiście wiedziałem, że debiutancki krążek Australijczyków High Voltage wyszedł na rynek znacznie później niż debiuty Black Sabbath, czy Thin Lizzy, ale to przeświadczenie o wyższości AC/DC zdołało osiąść gdzieś w tyle głowy.
Zresztą sami założyciele zespołu – Angus i Malcolm Youngowie – wielokrotnie powtarzali, że AC/DC to zwykła rock‘n’rollowa kapela. Ba! Moim zdaniem to najmniej rozwojowy zespół w historii muzyki rockowej niezmiennie od 1976 r.
Słuchając dyskografii AC/DC od dechy do dechy często miałem problem z odróżnianiem płyt albo przyporządkowaniem danego utworu do konkretnego krążka. Dzisiaj, po niemal 50 latach w branży, muzycy wypuścili premierowy album, który – choć świetny jak każda ich płyta – brzmi bardzo podobnie. W jednym z wywiadów przeprowadzonych z okazji wydania płyty Power Up Angus próbował odpowiedzieć na podobne zarzuty twierdząc, że ich muzyka brzmi tak samo od tylu lat dlatego, że tworzy ją cały czas ten sam zespół (nie pomijając wielu zmian w składzie). Czy to mocny argument? No cóż, dyskografie takich artystów jak David Bowie, The Beatles, Rod Stewart czy Pink Floyd podpowiadają, że chyba nie…
No dobra, chłopcy – kto zaczął?
Krąży obiegowa opinia, że pierwszym zespołem punk rockowym w historii jest Sex Pistols, ale jest to bardziej umowne niż zgodne z rzeczywistością. Warto przyjrzeć się genezie terminu punk rock, aby zrozumieć skąd wziął się ten mit.
Kapelami punkowymi (w wolnym tłumaczeniu “śmieciowymi”) nazywano zazwyczaj zespoły garażowe reprezentujące niski poziom warsztatowy, a określeniem tym posługiwano się już w latach ‘60 – długo przed powstaniem Sex Pistols. Dopiero w późniejszym okresie termin “punk rock” nabrał takiego znaczenia, jakie znamy do dzisiaj. To właśnie Pistolsi jako pierwsi wyeksponował tak bardzo i na taką skalę elementy typowe dla muzyki punk, jednak pionierami zdecydowanie nie byli. Dość wymienić zespoły takie jak Ramones, MC5 czy The Stooges (Pistolsi nagrali cover ich piosenki No Fun i umieścili na debiutanckiej płycie), które to karierę zaczynały jeszcze w latach ‘60, przed kryzysem energetycznym w Wielkiej Brytanii. Można rzec, że ci artyści grali punk rocka, zanim to było modne!
To wszystko przez kobiety – ale czy na pewno?
Na pewno część z was słyszała o tym, że zespół The Beatles rozpadł się po tym jak to pewna młoda, japońska artystka Yoko Ono omotała Johna Lennona, a następnie odseparowując go on McCartney’a, Ringa i Harrisona, nakłoniła do odejścia z zespołu. A co, jeśli powiem wam, że to nie prawda, a rozpad zespołu muzycy zawdzięczają własnej… głupocie? Oczywiście znajomość z Yoko Ono nie zrobiła dobrze ani Johnowi, ani kapeli, niemniej stwierdzenie że to wina Yoko, sprowadza ją do roli kozła ofiarnego.
Muzycy już od dłuższego czasu nie dogadywali się w kwestiach zarówno muzycznych, jak i dotyczących sfery prywatnej, a na dodatek po śmierci menadżera grupy, Briana Epsteina, zostali zmuszeni do wejścia w buty rekinów biznesu. Już wcześniej, jeszcze przed rokiem 1967, sam Lennon wielokrotnie przy okazji różnych wywiadów wspominał, że planuje odejść z zespołu i poświęcić się karierze solowej, lecz nikt nie brał tych słów na poważnie. Z samą Yoko Ono oczywiście wiąże się sporo mniej lub bardziej zabawnych anegdot z życia i pracy muzyków w studio, ale o tym może innym razem…
Mam nadzieję, że udało mi się was zaskoczyć i przekonać, że nic nie jest takie jakie się wydaje, a obiegowe opinie nieczęsto mają odzwierciedlenie w rzeczywistości.
_____________________