Covidowa dieta

Tęskno mi do tramwajów, zgiełku ulic, pikania przejść dla pieszych, szczęku kufli w pubie. Samoizolacja wymaga twardego charakteru i poświęcenia.

Walka w kretami to nie jedyne pole bitwy na jakim muszę wykazywać się sprytem i wytrwałością w czasie pandemii.

Mimo pracy w ogrodzie, mimo spacerów po lesie człowiek tyje. Rośnie mu z przodu, rośnie z tyłu, zaokrąglają się uda, zwisa podgardle. Okropny widok. Postanowiłem więc zwalczać wszelkie pokusy prowadzące mnie ku amerykańskiej sylwetce. Ostawiłem chleb, drożdżówki, sycące i energetyczne zimowe zupy. Uwielbiam fasolową. Słowem – dieta.

By nie narażać się na częstą ekspozycję na tumany spreju pełnego wirusów w sklepach i na ulicy po zakupy jadę raz w tygodniu. Robię bardzo skromne zakupy. Zaopatruję się w wino, dobre piwo, dobre wino oraz… wino, aha i coś zielonego.

Podróż przez las do lokalnego ośrodka handlu detalicznego trwa zaledwie pół godziny. Gdy leśniczy, a tym bardzie Straż Leśna nie widzą, jadę moimi ulubionymi leśnymi duktami, niegdyś deptanych końskimi kopytami i rozjeżdżane drewnianymi kołami z żelaznymi obręczami. Do dziś słyszę powolne człapanie znudzonych habet, śmiechy nastoletnich rówieśników i opryskliwe uciszanie nas niewybrednymi słowami przez powożącego starszego kolegę.

Czasy ścieżek rowerowych i konnych zaprzęgów już przeszły do historii. Koni nie ma, bo ani to w polu, ani w lesie przydatne nie są. Co bogatsi rolnicy trzymają z sentymentu jakąś mniej lub bardziej zadbaną chabetę. Również bogatsi mieszczanie uważający, że koń własny ich nobilituje, chwalą się czworonogiem przykrytym derką, pasącym się na wynajętej łące. Nie widziałem jeszcze, by zaprzęgli konia do wozu drabiniastego, bryczki albo osiodłali i jeździli po okolicy. Ten koń jak karafka kryształowa w kredensie.

Jadąc albo idąc znanymi mi od lat ścieżkami często nachodzi mnie myśl, że las sadzi się i hoduje dla następnych pokoleń. Bo to prawda.

Pamiętam, jak stary leśniczy powiedział mi, że trzydziestoletni las, na który właśnie patrzymy będzie gotowy do cięcia za ponad pięćdziesiąt lat. Pół wieku dla nastolatka to straszny szmat czasu. Ileż może się wydarzyć. A tu masz. Idziesz i nie poznajesz miejsc znanych ci od dziesięcioleci. Z niedowierzaniem spoglądasz na pagórki i dolinki, których nie dostrzegłeś, gdyż rosły tam drzewa. Nie ma starego, wysokiego lasu. Nie ma też starego leśniczego. Z żalem patrzysz na porębę – już wyczyszczoną, zaoraną gotową przyjąć na wiosnę sadzonki sosenek. Najpierw urośnie maślakowy młodnik, potem las podgrzybkowy i prawdziwkowy, a potem jakiś nastolatek będzie się dziwił, że ON nie doczeka dorosłości tych drzew mimo ich wielkości.

Jadę więc lasem, mijam jezioro, przekraczam rzekę i już po 12 kilometrach jestem w lokalnym centrum handlowym.

Wioska, która na początku XX wieku była lokalnym centrum administracyjnym, handlowym, towarzyskim, a mieszkańcy byli dumni z karczmy i sali kinowo-teatralnej, upadła wraz z upadkiem przedwojennej Polski, ledwie żyła w czasie siermiężnego socjalizmu i lichej państwowości.

I nagle, po tegoż socjalizmu upadku, znowu zaczął się rozkwit. Sklepy wróciły do dawnych właścicieli, pootwierały się nowe – słowem, powrót do przeszłości. I boom trwa już 30 lat.

Idę więc sobie główną ulicą, rozglądam się po witrynach i cały czas mam w głowie, że korono-izolacja nie sprzyja utrzymaniu zalecanej w poradnikach masy ciała. Odbicie w szybach udowadnia w dodatku, że moja waga znacznie już podskoczyła i trzeba się pilnować.

I patrzcie, przechodząc obok mojego ulubionego rzeźnika, usłyszałem cichy głos dobiegający znikąd. Szept raczej niźli głos, ale wyraźnie słyszalny. Melodyjny, ciepły, wstrząsający pozytywnie trzewiami. Zupełnie, jak syreni śpiew przywołujący samotnego żeglarza. A głos ten namawia mnie do wstąpienia w progi rzeźnika.

  • Wejdź proszę, wejdź. Jestem tam i czekam na ciebie. To nic strasznego wejść i popatrzeć.

Nie przywiązałem się do masztu, nie skrępowałem nóg. Wszedłem i… zobaczyłem ją. Była piękna. Skóra gładka, delikatna, policzki zaróżowione, waga odpowiednia, kostka zgrabna. Cudo!

  • Poproszę tę golonkę. Tę tutaj, o – wskazałem konkretny egzemplarz sympatycznej pani sprzedawczyni.
  • A my, a my? Nas to nie chcesz? Tę tłuścioszkę bladolicą zabierasz, a o nas zamierzasz zapomnieć – usłyszałem chóralne zawodzenie dochodzące gdzieś z tylnej części sklepu.
  • I cztery nóżki wieprzowe poproszę – z moich ust wypłynęło niekontrolowane zdanie.

Pani poszła na zaplecze, chwilę czymś hałasowała i wyszła z trzema nóżkami w garści.

  • A co to, świnka chroma była, że tylko trzy – zapytałem z bezwiednie złośliwym uśmieszkiem.
  • Ależ nie proszę pana klienta zamaskowanego. Jedna nóżka poszła razem z kurczakiem. Taki miała kaprys – odparła uśmiechnięta sprzedawczyni.

A ja w uszach znowu miałem chór namawiający, bym nie wahał się, bo one nawet we trzy dadzą radę.

  • Dobrze, biorę – odparłem i zapłaciłem pakując łup do plecaka. Radość obustronna. Zakupy mościły sobie miejsce w plecaku, a pani zapraszała ponownie.

Dopiero po wyjściu ze sklepu uświadomiłem sobie, co zrobiłem. Złamałem przykazanie nr 1: nie żreć, bo cztery gwiazdki rosną.

Na tym jednak nie koniec. Wezwał mnie warzywniak, wezwała żelatyna w spożywczym, wezwały wina i tak, nieświadom wykroczeń przeciw diecie, prowadzony schizofrenicznymi głosami, zrobiłem zakupy godne głodującego oddziału partyzanckiego skrytego w mokrych ziemiankach.

Po powrocie do domu, po wstawieniu terenówki do garażu skierowałem się ku wejściu do chaty.

Dom odmówił mi wejścia. Zamek nie chciał puścić, klucz w zamku obracał się tylko o pięć stopni. Wokół robiło się ciemno, a automatyczna lampa ani myślała się włączyć. Co gorsze, wszystkie okna zamknąłem na głucho. Za to w moich uszach kilka głosów prowadziło dziwną dyskusję.

  • E, drzwi, ani ważcie się go wpuszczać – wołał kategoryczny, ciut metaliczny głos.
  • A czemuż to, droga kawiarko chcesz go przetrzymać w ciemności – zadzwonił zapadkami zamek.
  • Rozmawiał dziś ze mną. Dziękując za kawę zażegnywał się, że nie rezygnuje z obżarstwa. A tu masz. Przywiózł te podstępne nóżki i kolanko.
  • A co, zabronisz mu?
  • Zamknij się szczelnie szafko i nie wtrącaj swego. Jesteś tylko zbiorem węglowodanów. Kusisz! – zsyczała kawiarka.

Nagle z głębi domu odezwał się dudniący bas.

  • A jak sobie poje, to ma do mnie pretensje, że nie pozwalam spodniom patrzeć na niego i robią się za ciasne.
  • Masz rację, komodo, masz rację. Potem wyrzuca nam, że się zbiegamy. Niech siedzi na dworze. Może to on się zbiegnie.
  • Jako lodówka, nie mam do niego pretensji – odezwał się zimny głos. Przecież muszę coś mieć w sobie, by pustka mnie nie dobiła.

Czułem się trochę głupio słuchając tej dyskusji. Wreszcie wpadła mi genialna myśl.

  • Słuchajcie, wy złośliwe gnomy. Nie dla siebie robiłem te zakupy. W piątek będę miał gości. Dla nich podejmę walkę z platą kuchenną. Niech się goście nacieszą, bo ostatnio na diecie pudełkowej jadą, a ja nie jestem pewien, czy jadanie pudełek wychodzi ludziom na zdrowie.
  • Jako piec kuchenny, śmiało mogę powiedzieć, że dieta pudełkowa nie przynosi wielu kalorii. Wolę buk, albo dąb. Ich płomień tak wspaniale buzuje…
  • Cisza – szczęknęły drzwi. Jeśli to dla gości to nie mam nic przeciwko. Przynajmniej ktoś częściej mną trzaśnie. Taaak, trzaskanie to miła rzecz – drzwi tęsknie zaklekotały zawiasami.
  • Pomyśl o moich sprężynkach i zapadkach. Długo nie pociągną od trzaskania.
  • Otwierać, bo wyjadę i nie napalę w piecach – zawołałem zdesperowany.

Dom zadrżał, na głowę posypała trzcina z dachu. Szczęknął zamek, włączyło się oświetlenie ogrodu, drzwi stanęły otworem.

I widzicie. Wystarczy postraszyć chłodem, a zaraz topnieje buta. Nawet piec kaflowy nie oprze się takim groźbom. On lubi być karmiony zacnym wsadem: buk, brzoza, dąb… byle nie był to węgiel.

Następnego dnia zrobiłem smakowite zimne nóżki. Ich aromat dotarł aż do komody pełnej spodni. Ciasnych spodni. Zdegustowana trzasnęła szufladą.

Krety nasłuchiwały z wytężoną uwagą.

_____________________