Covidowa Wojna Ogrodowa

Nie lubię siedzieć w mieście, gdy wszystko wokół pozamykane. Nie da się wyskoczyć na piwo do pubu, ani do kina, ani na spacer po starówce (obowiązkowo z kawą i ciasteczkiem), ani swobodnie podróżować tramwajem od pętli do pętli. Choć w tym miejscu z autorem nie mogę zgodzić się. Komunikacja tramwajowa działa i nikt nie zabroni wsiąść na jednej pętli i wysiąść na drugim końcu linii. Tylko po co narażać siebie, rodzinę i przyjaciół na kwarantannę?

Siedzenie w domu przed telewizorem lub z nudną książką w ręku, z kołatającą się w głowie myślą, że wyjście z domu po zakupy to ryzyko.

W dodatku pozamykano biblioteki , a już kościoły nie. Kto to zrozumie, ten król?

Jestem już na emeryturze, niezależny, a swoją dodatkową pracę mogę wykonywać zdalnie. W dodatku jestem jednym z tych szczęśliwców , którzy mają możliwość opuszczenia miasta i zamknięcia się na wsi w ciepłym domu.

To się nazywa praca zdalna – nowość, która zmieni świat.

Jeszcze dwadzieścia lat temu w mojej wiosce telefon kablowy miała tyko sołtysowa. Połączenie za pomocą telefonii bezprzewodowej było bardzo trudne i takie jest zresztą do dziś. Wioska leży w odległości niespełna 5 km od najbliższej stacji telefonii komórkowej – tyle, że nie mojej. W dodatku sygnał radiowy jest mało inteligentny i gubi się wśród drzew. Jak, nie przymierzając, niektórzy grzybiarze. Widuję czasem desperatów biegających po lesie w poszukiwaniu sygnału.

O internecie w domu nie było mowy do czasu aż wpadłem na pomysł założenia anten zbierających sygnał z oddalonej o ponad 10 km stacji.

Jestem więc na samoizolacji. Żyję w starym domu, palę w kaflowych piecach, cieszę się, że temperatura na zewnątrz nie spada poniżej zera, pracuję w ogrodzie, rąbię drewno do pieców i robię wszystko, by gonić króliczka, ale go nie złapać,.

Ogród jest bardzo zaskoczony, że o tej porze roku, ktoś w nim grzebie. Nikt rozsądny w połowie listopada ani kopie, ani kosi, ani przycina. A ja nie dość, że oporządzam obejście jak pracz szop, to jeszcze posadziłem cebulę i czosnek. Tylko nie pamiętam, jak wiewiórka, gdzie ten czosnek wsadziłem. Dowiem się w marcu.

Ogród jest zdania, że ma prawo spać snem zimowym, wreszcie bez obcych ingerencji strukturę jego chwastów. Zaskoczony jest więc moją obecnością do tego stopnia, że wezwał na pomoc dwie krecie rodziny dając im do zrozumienia, że moja aktywność jest niewskazana, a nawet szkodliwa.

Ja, szkodliwy? To krety szkodzą, nie ja. Są bezczelne i uparte jak kozy.

I muszę przyznać, że dobrze sprawę przemyślały, uzgodniły, zaplanowały wespół z ogrodem. Jak postanowiły tak zrobiły.

Codziennie rzucają mi pod nogi spore kopce. Nie, kretowiska nie są bezładnie rozrzucone. Układają się w kręgi otaczające dom z dnia na dzień ciaśniej.

Wychodzę któregoś dnia o poranku na próg wchłonąć czyste powietrze, a tu kopiec niemal u drzwi. Odniosłem wrażenie, że krety mają jakiegoś stratega czuwającego nad rozwojem sytuacji. Napoleon? Wypowiedziałem więc kreciej armii wojnę. Wygrać ze mną to jednak nie tak prosta sprawa. Przeanalizowałem strategię wroga.

Na początku miało być bez ofiar. Wiecie jak to jest z kretami. Toż to choć futrzaste to jednak ssaki. Więc niejako rodzina. W dodatku pod ochroną. Cóż więc zrobić?

Przemyślałem sprawę, skonsultowałem w internecie i wśród znajomych. Doradzili płyn odstraszający. Wygania, ale nie zabija. Kupiłem.

Jaki jest tego świństwa skład nie wnikam, ale śmierdzi jak rzygi po całonocnym przyjęciu w nie najlepszej restauracji. Wygnałby z knajpy najtwardszego zawodnika.

Do roboty zabrałem się uzbrojony w rękawice, spodnie robocze, buty robocze i łopatkę. Rozgrzebywałem kopczyki, otwierałem korytarz i…. chlust śmierdziela do wnętrza. Wynocha!, szeptałem za każdym razem z nadzieją, że posłuchają.

The day after apokalipsy zauważyłem, że ścieżka małych kopczyków prowadzi do lasu. Oho! zawołałem bezgłośnie i radośnie. Uciekają. Zadowolony powtórzyłem operację zatruwania kretowisk śmierdzielem. Wydawało się, że działa, odstrasza i wygania.

Kolejnego dnia, obchodząc ogród w celu utwierdzenia się, że odniosłem sukces, natrafiłem na świeże, małe kopczyki. Wylałem na nie resztki płynu z nadzieją wyrzucenia z ogrodu maruderów.

Jednak to nie był koniec jesiennej przygody. Wydarzyło się coś jeszcze. Obchodząc pole walki zauważyłem, że na starych już, podlanych wcześniej śmierdzielem kopczykach pojawiły się zaskakująco świeże i liczne ślady… łapek.

  • Co do licha. Jakieś kolesiostwo łazi mi po ogrodzie i obwąchuje śmierdzące kretowiska – mruknąłem. Nie byłem zachwycony.

Używając więc nowoczesnych narzędzi internetowych zidentyfikowałem nocnych gości. Kot i lis.

Podejrzewałem, że drapieżniki miały nadzieję pożywić się luksusami z restauracji pozostawionymi przez jakiegoś balowicza, ale srogo zawiodły się. Ja zresztą też. Nie tyle brakiem luksusowych rzygowin, co efektem mojej walki z kretynami.

Czwartego dnia po wypowiedzeniu kretom wojny, wczesnym rankiem około dziesiątej wyjrzałem na podwórko. Nie spodziewałem się takiego zwrotu akcji. Wróg zebrał siły i kontratakował. Postawił olbrzymie kopce wzdłuż rabaty kwiatowej na wprost wejścia do domu. Jeden kopiec obok drugiego. Świerze, czarne, wysokie, obszerne, tłuste i lśniące. W iście w napoleońskim stylu. W jednej linii, z mniejszymi kopczykami wysuniętymi w kierunku domu. Krecia fortyfikacja.

  • A to hultaje, a to bezczelniuchy takie owakie. Oszuści czystej wody, podstępne futerkowce – wykrzykiwałem. Ja wam pokażę, co to znaczy zadzierać ze mną w czasach pandemii przestarzałego covida z 2019 roku.

Wsiadłem w samochód i popędziłem kupić kolejną porcję jakiegoś świństwa, byle nie był to śmierdziel wabiący lisy i koty. Wymyśliłem więc sobie, że wrogów zagazuję. Przejechałem 12 km klnąc jak najgorszy menel.

Wpadłem do lokalnego sklepu ze wszystkim. Przeszukałem go od strychu po piwnice. Nie znalazłem ani fosgenu ani iperytu, ani innego czegoś paraliżująco-duszącego. Ostatecznie wziąłem puszkę karbidu granulowanego – tak było na etykiecie. He,he, granulowany to on nie był, ale słowo: „gra-nu-lo-wany” podbiło cenę i trzeba było wydać sporo grosza. A był to zwykły karbid. Taki używałem do lampy karbidowej, gdy odcięto wsi prąd. I do strzelania. Nie ważne, co było kiedyś. Byle wydzielał gaz – dzisiaj.

Po powrocie do domu otwierałem kojne krecie korytarze i wrzucałem granaty gazowe jak najgłębiej. Niecierpliwie czekam, co się stanie. Kto będzie górą. Ja czy krety. Czas płynął niespiesznie. Nic się nie działo. Już, już chciałem odtrąbić zwycięstwo, gdy za krzaczkiem wyrósł kopiec olbrzym. Wojna trwa nadal.

 

_____________________