Samotna planeta
Zapiski z tramwaju #11 –
Stojąc późnym i ciepłym wieczorem na przystanku tramwajowym obserwowałem naszego naturalnego satelitę zastanawiając się kiedy go skolonizujemy i w jakim celu.
Chociaż cel można uznać za określony. Po pierwsze baza wypadowa wypraw na peryferie naszego systemu słonecznego, po drugie eksploatacja surowców. Ten drugi cel jest jeszcze mglisty, ponieważ nie jesteśmy pewni, co nam Księżyc może zaoferować i jak urobek przelać na Ziemię.
Pamięć nasunęła mi opowiadanie Stanisława Lema o pilocie Pirxie, jak to Pirx walczył na Księżycu z uszkodzonym robotem wydobywczym. A więc technika i roboty mogą zawieść. Jak to w życiu. Dumałem, jak w XX wieku pisarze S-F wyobrażali sobie podróże do gwiazd i jakie widzieli z tym związane problemy psychologiczne, socjologiczne, kulturowe i oczywiście techniczne. Współcześnie 90 procent ich pomysłów już zrealizowano. Niedawno doniesiono, że już za kilka lat na Mars polecą statki z napędem nuklearnym.
Czekanie na tramwaj przedłużało się. Miałem więc czas na dalsze rozważania o podróżach poza Ziemię. Maseczka ochronna nie przeszkadzała.
Nie tak dawno astronomowie z dwóch zespołów poszukujących planet, zauważyli samotny obiekt płynący w pustej przestrzeni kosmicznej. To był obiekt na tyle duży, że wywołał zjawisko soczewkowania trwające niespełna 41,5 minuty. To jak na warunki badań kosmosu bardzo krótko. To rekordowo krótko. Ale udało się planetę zauważyć. Akurat wtedy znalazła się na torze promieni biegnących z czerwonego olbrzyma ku Ziemi.
Powiedziałem duży obiekt i to ciebie słuchaczu może zmylić, ponieważ badacze oceniają, że odkryta samotna planeta ma wielkość od 0,3 do pełnej wielkości naszej Ziemi.
W minionym ćwierćwieczu zdołaliśmy odkryć w naszej galaktyce i nazwać ponad 4 tysiące planet krążących wokół swoich gwiazd. Można je obserwować cyklicznie, gdyż zjawisko powtarza się, a to dowodzi, że tam rzeczywiście są.
Planet, które urwały się swojej gwieździe, a przynajmniej nie widać takiej w pobliżu, zarejestrowano zaledwie kilka. A dokładniej – pięć z tą odkrytą niedawno. Ta niska liczba nie wynika nie z tego, że jest ich mało – trudno je zauważyć.
Nadjechał tramwaj, zająłem miejsce z dala od współpasażerów, poprawiłem maseczkę i zanurzyłem się w kosmosie.
Przypomniały mi się kolejne powieści s-f, których bohaterami byli tym razem mieszkańcy wielkich, sztucznych obiektów przemierzających kosmos w drodze ku gwiazdom. Oczywiście, taki obiekt od wewnątrz był zaludniony tysiącami astronautów żyjącymi w sztucznym środowisku, odpowiednio wykształconych i dobranych. Taka sztuczna planetoida nie byłaby trudna do rozpoznania. Wszystko, co potrzebne do podróży wielkiego obiektu przez kosmos musiało być doskonale widoczne dla obserwatora z zewnątrz. Zauważał anteny, okna sferyczne, doki, systemy napędowe i chroniące przed zderzeniami. Łatwo więc było rozpoznać, że to obiekt sztuczny, że to przybysz.
Jestem jednak zdolny sobie wyobrazić, że jakaś wysoko zaawansowana technicznie cywilizacja, korzystając ze swojej wiedzy, przebudowała niewielką planetę albo dużą planetoidę i wyruszyła w wielopokoleniową podróż na falach grawitacji. W jakim celu? Poznawczy odpada, gdyż – moim zdaniem – poszukiwania wiedzy przez wypuszczanie w kosmos wielopokoleniowej wyprawy mija się z celem. Wyruszając w podróż kosmiczną chcielibyśmy odkrycia przekazać jak najszybciej tym, którzy pozostali na Ziemi, powiedzieć bliskim, że żyjemy, że badamy, że odkrywamy dla nich. I wrócimy.
Może jednak zamknięcie się w wydrążonej skale ma mieć inny cel? A mianowicie uratować gatunek przed zagładą? Przecież słońca umierają w spektakularnym wybuchu. Układy planetarne rozpadają się. Planety też umierają. Mamy tego przykłady w naszym systemie solarnym. Mars i Wenus. Obie planety podejrzewamy od noszenie życia. Współcześnie lub w przeszłości.
Wyobraźmy sobie, że taki płynący przez kosmos obiekt o sympatycznej nazwie „planeta OGLE-2016-BLG-1928” , dociera do naszego, spokojnego układu planetarnego i gdzieś na obrzeżach wchodzi na daleką orbitę Słońca,. My tego początku nawet nie zauważamy, bo nie mamy jeszcze odpowiednich narzędzi do nadzorowania dalekiego kosmosu.
E, powiesz słuchaczu, obiekt wielkości połowy Ziemi byłby zauważony. Wpadłby w oko jakiemuś astronomowi, dałby ślad na radarze, przesłoniłby jakieś gwiazdy, zacząłby świecić światłem odbitym. Innymi słowy, tak duży obiekt zbliżający się z głębokiego kosmosu byłby zauważony przez służby NASA. Bo nie przez polski UOP. Możliwe, ale ostatnie przykłady dowodzą, że to nie takie pewne. Nie potrafiliśmy dojrzeć asteroidy przelatującej w pobliżu Ziemi niemal na granicy atmosfery. Obserwacje peryferii układu słonecznego są jeszcze trudniejsze.
Wróćmy teraz do naszych gości.
Co robiliby mieszkańcy zaparkowanego na orbicie obiektu?
Gdym to ja dowodził, to pewnie na skorupie postawiłbym stoliki, krzesełka, beczki z piwem, bar z whisky i zaprosiłbym mieszkańców do wyjścia na zewnątrz podziwiać krajobraz nieznanego układu planetarnego.
A na Ziemi. Po jakimś czasie, służby kosmiczne odkrywają nowy obiekt krążący wokół Słońca. Z odkrycia i obserwacji wysnuwają słuszny wniosek, że nie jesteśmy już sami. Na obiekcie widać nary piwne. I …planeta nasza, nazywana przez nas błękitną, zaczyna śmierdzieć. Okropnie śmierdzieć. Bo miliardy jej mieszkańców ze strachu popuściły w gacie.
Gorzej byłoby, gdy taki duży obiekt, nie zapowiadając się wcześniej, chciał przelecieć przez nasz układ na przełaj, by zaparkować przy gwieździe i pobrać plazmę do zasilania układów napędu grawitacyjnego z korony Słońca. Kosmiczna awantura murowana.
Wróćmy jednak do rzeczywistości.
Mamy więc w spisie pięć odkrytych planet bez przydziału, pętających się po głębokim kosmosie, Statystyka podpowiada, że mając pięć odkrytych, pozostałych niewidocznych mogą być miliony albo i miliardy. Nie ma co się stresować, kochani. Mamy w pobliżu czarną dziurę i nikt nam nie każe pakować walizek, tuż, tuż przelatują mniejsze i większe kawałki skał – czasem zauważone w ostatniej chwili – i nic się nie dzieje. No, nie dzieje się teraz, ale w przeszłości tu i tam jakiś większy odłamek z kosmosu wpadł w atmosferę i nabałaganił. Cóż, taka kolej rzeczy. Jak nie urok to przemarsz wojsk jak mawiała moja prababcia. Przyleci coś, łupnie w glebę i po nas.
Jeśli jednak będziemy mieli odrobinę szczęścia i natura da nam czas, a sami nie wytrzebimy się ostatecznie, uda nam się uciec, Wydrążymy zimną w środku planetę Mars, wstawimy silniki grawitacyjne, zainstalujemy wewnątrz ogrody, wlejemy wodę i polecimy tułać się po kosmosie.
Pytasz, czy podczas tej wędrówki przetrwamy? Śmiem wątpić. Będziemy dzielić się, tworzyć frakcje i koterie, powtarzać przystanki historii tak jak to robiliśmy na Ziemi. Po jednym, czy drugim tysiącleciu zapomnimy skąd pochodzimy, po co lecimy i ostatecznie wrócimy drugim torem do początku trasy. Tak jak tramwaj. Od pętli do pętli póki się nie wykolei.
Myślisz, że jestem pesymistą, że nie wierzę w ludzkość, w jej rozsądek i mądrość? Ależ wierzę. Dopóki w naszej kapsule ratunkowej nie zepsuje się oczyszczalnia ścieków i zacznie brakować wody, dopóty obrazek będzie sielski.
Czas wysiadać. Tramwaj dotarł do mojego przystanku. Do pętli ma jeszcze kilka kilometrów. Potem zawróci.
_____________________