Miłość Marii i Jerzego
Zostałam zapytana o moją osobistą definicję miłości – nie miłości w ogóle, ale tej między mężczyzną i kobietą. I stropiłam się, bo nie mam takiej definicji….I nigdy nie próbowałam zamknąć tego uczucia w jakiś przepis, formułkę, receptę czy szablon lub ścisły program na życie. Jednak mogę posłużyć się bardzo ważnym dla mnie i bliskim wzorem pięknej, głębokiej i czułej miłości, która łączyła moich rodziców – Marię i Jerzego. Byłam owocem ich wielkiego uczucia i miałam szczęście obserwować ich wzajemną, niezwyczajną relację mieszkając z Nimi przez 23 lata, od mego urodzenia aż do śmierci Ojca.
Zostałam przez tę miłość ukształtowana i instynktownie czekałam w swoim życiu na podobną, choć z biegiem lat przekonywałam się coraz bardziej, że moi Rodzice byli wyjątkowi, tak jak czas, który odcisnął piętno na ich młodości i późniejszym życiu – wojna… I pewnie dlatego, nie było dane doświadczyć podobnie głębokiego i silnego związku, opartego na bezgranicznym zaufaniu, szacunku, czułości i trosce, na przekór przeciwnościom losu, chorobie i materialnym problemom, przy dojmującej świadomości, jak nieistotne są materialne dobra, które można w jednej chwili stracić, tak jak i życie ….
Oboje warszawiacy. Maria i Jerzy. Poznali się podczas okupacji hitlerowskiej, krótko przed powstaniem warszawskim. Z powstania, którego nie byli uczestnikami lecz tzw. ludnością cywilną – oboje ledwo uszli z życiem. To osobna i dramatyczna historia. A raczej dwie historie…W wielkim skrócie:
Tata, który uciekł z płonącej Woli i przedostał się na Stare Miasto, po drodze ranny, z połamanymi nogami został wrzucony przez ss-manów do płonącego kościoła. Uratowany cudem, w ciężkim stanie trafił do tzw. obozu przejściowego w Pruszkowie. Stąd warszawiaków ekspediowano na roboty do Niemiec albo do obozów koncentracyjnych. Ale Jerzego, niemal umierającego z wycieńczenia i ran, wywieziono na wieś w opolskie. Dzięki opiece gospodarzy nie umarł. Nie odzyskał jednak już nigdy sprawności w obu nogach, a w jego ciele na zawsze tkwiły odłamki. By odwdzięczyć się za ratunek, troskę i utrzymanie, przez kilka miesięcy do wiosny 1945 r. uczył wiejskie dzieci. Gnało go do Warszawy, która w styczniu tego roku została wyswobodzona od okupantów niemieckich. W kwietniu zastał rodzinne miasto zrujnowane ale ufał, że Marychna ocalała i ją odnajdzie.
Marychna wyszła z domu do pracy 1 sierpnia jak co dzień. Prowadziła mały sklepik przy placu Krasińskich. Tu ją zastało Powstanie, które do końca, przez wszystkie 63 dni spędziła w piwnicach Starego Miasta. Sama jakimś cudem nie doznała ran, ale wokół niej ginęli ludzie. Była świadkiem potwornych cierpień tych, których trafili snajperzy lub zostali ranni w bombardowaniu. Przed wybuchem wojny szykowała się na studia medyczne i w związku z tym odbyła praktykę pielęgniarską w szpitalu, miała więc umiejętności, które teraz bardzo się przydały.
Po upadku powstania, jak tysiące wypędzonych warszawiaków trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd została wywieziona do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck, potem do Oranienburga- Saxenhausen i Flosenburga. W berlińskiej dzielnicy Spandau, ponad swoje wątłe siły pracowała w fabryce przy produkcji bomb lotniczych. Rodzina była przekonana, że Marychna, zginęła w powstaniu. Ona zaś nie wiedziała, aż do powrotu z obozu w maju 1945 r., że rodzinny dom – zbombardowany podczas powstania, nie istnieje, a mama zmarła, najpewniej z rozpaczy, w listopadzie 1944r. Babci mojej Helenie los i dwie wojny, odebrał kolejno pięcioro dzieci. I z pewnością sądziła, że najmłodszą Marychnę, która 1 sierpnia ’44 wyszła do pracy i nie dawała znaków życia, też straciła śmierć….
Marychna tego nie wiedziała i kiedy otwarto bramy obozu jedynym jej pragnieniem był jak najszybszy powrót do domu. Jak? Z wojskiem – na czołgach, w ciężarówkach wojskowych. Wychudzona, wymizerowana, szara, ze strąkami byle jak ostrzyżonych w obozie, sterczących włosów budziła współczucie i litość. I miała szczęście – trafiła na dobrych ludzi, nie spotkała jej krzywda, co niestety było udziałem wielu młodych kobiet w podobnych okolicznościach…
Po powrocie do Warszawy przeżyła szok. Miasta właściwie nie było. Dom rodzinny w gruzach. W ocalałej suterenie przez kilka miesięcy dochodziła do siebie. Nie było mowy o pożywnym i zdrowym jedzeniu. Właściwie to, czym dysponowała było niewiele lepsze od tego obozowego.
Nie wiem i mam o to do siebie żal, że nigdy już się nie dowiem, jak moi rodzice się odnaleźli i spotkali po wojnie. Czy wiodło mego tatę przeczucie, że Marychna ocalała? Czy był wielokrotnie, czy tylko raz przy ruinach jej domu i jak wreszcie, szczęśliwy ją odnalazł – któregoś wiosennego lub letniego dnia? Czy przypadkiem się spotkali? A gdy się spotkali, to czy snuli już wtedy dalekosiężne plany? Nie wiem…
Mama, pod koniec 1945 roku zdecydowała się odwiedzić w Gdańsku siostrę, która wyjechała z Warszawy i osiadła tam wraz z mężem. Najmniej zniszczoną dzielnicą była wówczas w Gdańsku Biskupia Górka. I tam właśnie, tuż obok menonickiej świątyni moja ciotka z mężem zamieszkała. Tu też postanowiła zostać moja mama, której było raźniej blisko siostry niż w zrujnowanym domu rodzinnym. Choć i tu warunki , jakie zastała były z dzisiejszego punku widzenia- okropne, włącznie ze szczurami biegającymi po mieszkaniu… Mieszkaniu bez, nawet najskromniejszych sprzętów, w którym panował ziąb – w surową zimę 45/46, a po skromny przydział węgla trzeba było stać na mrozie w kolejce. Na szczęście, ze swoją przedwojenną maturą, szybko znalazła pracę w pobliskim Urzędzie Wojewódzkim. I już zadomowiona po kilku miesiącach ściągnęła mego tatę. Tata, przedwojenny dziennikarz, też nie szukał długo zajęcia w wybrzeżowej prasie stając się z czasem uznanym publicysta morskim. On – warszawiak z krwi i kości.
Choć obojgu żal było Warszawy, postanowili założyć gniazdo nad morzem. Oboje poharatani przez wojnę, zaczynali od zera. Nie mogę wyjść z podziwu dla ich heroizmu – jak dali radę w tych strasznie trudnych, pod każdym względem latach! Tata – inwalida i słabiutka mama, którą kilka lat później dopadły wszelkie choroby – odsunięty w czasie skutek obozu koncentracyjnego. A mimo to nasz dom był domem szczęśliwym i pełnym miłości, radości i śmiechu. Wspomnienia strasznych wojennych przeżyć nie zdominowały tej atmosfery. Moje koleżanki uwielbiały do nas przychodzić – a gdy po latach pytałam, co takiego im się u nas podobało, słyszałam, że przede wszystkim to jak moi rodzice się do siebie odnosili, serdecznie i ciepło. Do nich też…
Tata moją mamę po prostu uwielbiał. I dawał temu wyraz w najdrobniejszych nawet gestach, na przykład – zawsze całował ją w rękę w podziękowaniu za zwykłe podanie herbaty. A mama była wobec niego trochę jak…. mama, którą stracił w bardzo wczesnym dzieciństwie. Jerzy zachwycał się swoją Marychną dziękując losowi, że go tak hojnie obdarzył. Śpiewał jej arie, recytował wiersze. W listach, szukał najtrafniejszych słów by ten zachwyt i tęsknotę wyrazić. Nazywał ją swoją ptaszyną. Odczuwał fizyczną potrzebę towarzyszenia jej w cierpieniu. Gdy mama rodziła mnie, tata umartwiał się…. trzymając nogi w lodowatej wodzie. A kiedy mama ciężko i na wiele lat zachorowała, by niczego jej nie brakowało bardzo dużo pracował, ponad siły zdrowego człowieka, a on był inwalidą. Mimo, że miał duże trudności w poruszaniu się, zdobywał dziennikarskie materiały w odległych zakątkach województwa. Pisał przede wszystkim do macierzystego tygodnika, ale też do kolorowych czasopism, do radia. Zwykle zasypiałam przy stuku jego maszyny do pisania….
Jaka to była radość, gdy pojawiła się w domu lodówka, telewizor Belweder, pralka Frania, maszyna do szycia. Jaki tata był szczęśliwy, że mógł zarobić na te wszystkie dobra. I na coroczne, zawsze w sierpniu, wakacje w Zakopanem…
Czytałam ostatnio wyniki badania socjologicznego byłych więźniów obozów koncentracyjnych i ich bliskich. Wyłania się z nich obraz dość ponury. Większość tych ludzi nie potrafiła bowiem zbudować po wojnie szczęśliwego życia osobistego, nawet jeśli odnosili zawodowe sukcesy. Moim wspaniałym Rodzicom się udało.
Serdecznie pozdrawiam
Joanna Grajter-Błoniarczyk
______________________